NIE POLECAM TU ZAGLĄDAĆ, BO VINCENT MNIE WYZWAŁ. OBRAZIŁAM SIĘ NA NIEGO.
Abraham Kelly jest jednym z najsłynniejszych pisarzy na świecie, a jego książka „Dobrej nocy, Vincent” to bestseller. Jednak prawdziwym tematem do rozmów jest to jak Kelly zdobył natchnienie do napisania książki i jak długo okłamywał i zwodził ludzi.
I kim jest Vincent?

„— Vincent, jesteś pijany?
— Zawsze”

wtorek, 10 maja 2016

Rozdział IV

ROZDZIAŁ IV

Vincent pożegnany




Nie było żadnego planu, żadnych przygotowań.
Gdy wróciłem od Eda, zrozumiałem to i po prostu opadłem ciężko na czerwoną kanapę. Russell również na niej leżał, ale to było całkiem normalne, ona należała bardziej do niego niż do mnie. Był to mój dom, moje kwiaty, mój telewizor, ale kanapa psa. Cholernie dziwne było jednak to, że nie miał do mnie żadnych pretensji o to, że zająłem jego miejscówkę. Zwykle musiałem stąd spadać, a jego wzrok mówiący „nie chcę cię tu” śnił mi się po nocach. Choć nie był straszniejszy niż kuchnia Annie.
Tym razem Russell postanowił zaszokować i oparł jasny łeb o moje udo. Patrzył nawet przez chwilę jak nieporadnie próbuję dać mu do zrozumienia, że tego nie chcę. Mógł przecież zostawić na mnie sierść. Ale ja machałem dłońmi, próbując go odgonić, a on tylko wlepiał we mnie ślepia. Odpuściłem, więc, bo co mogłem mu zrobić? Nie, wcale nie bałem się własnego psa.
Madame nie spotkała się już ze mną, więc nie wiedziałem nic o moim spełnianiu marzeń (a gdy zapytałem, gdzie wyjeżdża odparła, że do nieba, Abraham, ale to podobno nie przeszkadza w poprawianiu mi pozycji życiowej). Choć nie! Miałem przecież wyjechać. Bóg wie gdzie, ale miałem i być pisarzem też miałem. Miałem tyle rzeczy. Ale z moimi planami tak było, mówię wam, w jednej chwili pojawiała się ekscytacja, wszyscy cieszą się wraz ze mną z tych wspaniałych rzeczy, aż tu — nagle, znienacka, szokująco — emocje opadały. Uświadamiałem sobie brutalną prawdę i siadałem pokornie na kanapie, twierdząc, że to się tylko przywidziało. Nigdy nie zaistniało w prawdziwym życiu, a jedynie w wyobraźni. Madame, dałaś mi nadzieję.
Ale jednak, wtedy miało być zupełnie inaczej, a wszystko stało się realne, jeszcze bardziej prawdziwe niż wszystkie uczucia i zwątpienia.
Przed moim wyjazdem spotkałem madame tylko raz i to na minutkę, bo wręczyła mi kartkę, powiedziała, żebym następnego dnia był gotowy i zniknęła. Nie lubiłem, gdy znikała i nie lubiłem czytać takich cholernych kartek, ale to już chyba wspominałem.


Abraham, skarbie, czytaj uważnie, bo to ważne.
Nie miałam czasu i mieć go nie będę, bo jak sam zauważyłeś, zniknęłam Ci i wracać nie będę. To Ty musisz mnie znaleźć. 
Powodzenia.

PS Spotkamy się w Richmond. Tak, tym w Wirginii, skarbie. Masz trzy dni.
PS2 Wiem, że mnie posłuchasz, nie martwię się o nic. Ale Ty musisz uważać, bo jak nie będziesz, wszystko pójdzie na marne.


— KURWA — podsumowałem wiadomość i ruszyłem do Eda, biorąc ze sobą Russella.
I będąc u niego powtórzyłem:
— Kur... — Wpadłem na Annie w różowej piżamie. — Annie, do cholery, nie wiesz, co się wydarzy! Nigdy tego nie przewidzisz!
— Taka jest przyszłość, Vincent — odpowiedziała, marszcząc gęste brwi. — Właź, bo na zewnątrz jest chłodno.
Wciągnęła mnie do srodka, łapiąc za rękaw czarnego swetra i zamknęła drzwi. 
Tym razem w cholernym domu Eda nie było brudno, wręcz czysto. Oznaczać to mogło jedno — Annie miała urlop bądź została zwolniona, ale nie bądźmy wredni, nie ma przecież lepszej kasjerki niż ona w całej Pensylwanii. Takiej to ze świecą szukać. 
— Ed, nie uwierzysz! — krzyknąłem i rozejrzałem się po mieszkaniu, ale nigdzie go nie było. — Gdzie jest mój Ed?!
Annie spojrzała na mnie jak na chorego umysłowo, ale co ja mogłem, przecież byłem chory umysłowo. Nie powiedziałem, więc nic na ten wzrok. Ona za to się odezwała:
— A gdzie może być? W łazience jest. 
I poszła sobie, do kuchni robić śniadanie, które pewnie było niejadalne (nie wiem, nie próbowałem, bałem się, przebacz, Boże), chyba że kanapki robiła. To umiała nawet lepiej niż ja, choć moja perfekcyjność nakazywała robić buźki z papryki, to Annie tworzyła o wiele lepsze kształty. 
Stanąłem pod łazienką, wypuszczając smycz z ręki i pozostawiając Russella samego w salonie. Szczęście miałem takie, że nie wskoczył do dużego łóżka przyszłej pani Woodland, ale za to poszedł pozrzucać gazety z małego, drewnianego stolika stojącego w kącie pokoju. Ale tylko przez chwilę zawracałem sobie tym głowę, bo ważniejszy był Ed i poinformowanie go o tym, że zaraz mnie nie będzie, a przecież trzeba było jakieś pożegnanie zrobić. Męskie, rzecz jasna, nie z Annie.
Oparłem głowę o białe łazienkowe drzwi i powiedziałem:
— Ed, chyba znikam z cholernej Filadelfii... Możesz płakać, proszę. 
Usłyszałem trzask podobny do tłuczonego szkła, a po chwili drzwi się gwałtownie otworzyły od pchnięcia silnego Eda.
— Nie! — wydarł się Ed. — Nie żartuj! Już?
Pokiwałem głową, ale Woodland wyglądał na smutnego.
— Wiesz, że nie musisz? — zapytał poprawiając jasne włosy, opadające na jego duże czoło. — Ale musisz. Fajnie.


— Nie musiał pan. To był zwykły wymysł tej kobiety, pan wcale nie musiał się do tego stosować, panie Kelly. 
— Dobrze to wiem, ale czy to nie było ekscytujące? Jednego dnia ktoś ci mówi, że będziesz wielki, a następnego, że masz wyjechać i, już, natychmiast, zmieniać siebie i otoczenie. Oczywiście, że miałem wątpliwości, ale jednak to, że dostałem jakąś zachętę do wzięcia się w garść było silniejsze — mówię. — Ale matka nie urodziła mnie aż tak głupiego i, wbrew pozorom, z czasem przyszło mi do głowy, że, tak, madame jest bogata, każdy ją lubi, ale zapewnienie mi wydania czegokolwiek przez kogokolwiek może być tylko złudną nadzieją. Później chodziło bardziej o ruszenie się z Filadelfii i zobaczenie trochę Stanów. Wyobrażałem to sobie jako takie wakacje z piękną kobietą. Niezasłużone, fakt, ale jednak wakacje. 
— Miał pan w ogóle jakiś pomysł na książkę? Jakieś wcześniejsze teksty? — pyta kobieta w żakiecie.
Pytanie jest to zupełnie niepotrzebne, bo czy ktoś taki jak ja mógł cokolwiek mieć? Oczywiście, że nie. Perfekcyjny i ułożony byłem tylko w kwestii porządków domowych, nic więcej. W kwestii książki i wszystkiego innego leciałem spontanicznie przez całe lata dziewięćdziesiąte. Przez całe życie.
— Nie — odpowiadam. — Z wcześniejszych projektów, to te próbne do gazety i kiedyś, dawno, dawno, pisałem głupoty. Jeszcze w latach osiemdziesiątych.
Przez ten cały czas nie usłyszałem kilku pytań, ktore usłyszeć jednak bym chciał, bo chyba lubię się tłumaczyć, ale wiernie trwałem i aż uśmiech pojawia się na mojej twarzy, gdy słyszę z ust ładnej pani:
— Żył więc pan jak dziecko i nie brał odpowiedzialności za siebie. A na początku historii stwierdził pan, że tylko przez pierwsze lata był pan utrzymankiem rodziców.
— Niestety tak. A całe te „pierwsze lata” oznaczają dziesięć lat pełnych porażki i wstydu. Wtedy nie przyznawałem się, że źle się z tym czuję, nie przejmowałem się, ale w środku było mi wstyd. Z czasem oczywiście nie przyjmowałem wszystkich pieniędzy od ojca, zarabiając na hazardzie, ale to nie wystarczało. I właśnie ten wyjazd miał mi pomóc w odzyskaniu honoru, jakby.


Wieczór był dosyć chłodny, a wszyscy uciekali z, jeszcze niedawno, zapełnionych barów, sklepów i uliczek. Tylko ja i Ed, wiecznie nienasyceni, kręciliśmy się po mieście, rozmawialiśmy, śpiewaliśmy, a nawet płakaliśmy. Powiedział mi zaraz po druzgocącej informacji o natychmiastowym wyjeździe, że musimy się gdzieś ruszyć, w jakieś fajne miejsce i tam spędzić wieczór, a może piękną noc. Ale z Edem każda chwila była piękna, lepsza niż w romansach i na pewno o wiele efektowniejsza niż z Russellem w małym mieszkanku, gdzie popijałbym whiskey (nie moją, ale każdy mi to wybaczy; kradzież alkoholu nie jest zła, tym bardziej, jeśli Annie nie widzi) i oglądał seriale w telewizji. Właśnie — kto obejrzy Nash Bridges i Beverly Hills 90210 będąc w podróży do Wirginii? 
Może i tamtego kwietniowego wieczoru zbyt dużo wypiliśmy, może dostaliśmy za dużo swobody od mamy-Annie, a może jeszcze byliśmy dziećmi, ale wiedziałem jedno — kochałem Eda jak brata, siostrę, syna, córkę i ojca. Kochałem tego cholernego gamonia i nigdy przestać nie zamierzałem. I chyba właśnie z tego powodu, gdy Ed krzyknął:
— Uwaga, śpiewam! 
To ja zacząłem śpiewać pierwszy. Nie orientowałem się zbytnio czy bardzo zakłócam ciszę i spokój ludzi mieszkających na Brandywine Street czy tylko cicho łkam na chodniku przed ich oknami. Ale, cóż, było idealnie. Choć sam nawet nie wiedziałem dlaczego, po co i jakim cudem, znam piosenki dla bab od baby. To może już taka choroba, dzięki której zna się wszystko, co nie powinno, ale przypał jednak jakiś był. Ed jednak się nie przejmował, a ja — wtedy, tylko wtedy, Boże — cieszyłem się jak głupi.
He's a cold-hearted snake — zawyłem, i wyłem, i wyłem, głośniej, szybciej.
Bo z Edem mogłem; bo idioci mogą wszystko, nawet, jeśli jest to nielegalne (tak jak kilka lat temu), niebezpieczne (jak w dziewięćdziesiątym drugim na parapecie), denerwujące (jak wtedy, gdy chcieliśmy „przypadkiem” spotkać Michelle Pfeiffer) i nieodpowiednie (to nawet sama Annie nam wypominała, choć groźne nie było — dla nas, bo ludzie czuli lekkie obrzydzenie). Ale, przyznać trzeba, musiałem. Musiałem wszystko, bo czułem, że muszę. Tak samo jak miałem to i musiałem. 
Nikt wtedy nie pytał co z Russellem, za ile wrócę, gdzie przenocuję, ile to będzie kosztować. Tylko ja i Ed. A ty, madame, wiedziałaś, co robisz, w przeciwieństwie do mnie.


— Panie Kelly! Panie Kelly! — słyszę krzyk z końca sali. — Przypomniało mi się o co miałem zapytać! Co stało się z czarną teczką?
Dowiesz się w swoim czasie.
Vincent, wiedziałeś?!
— O, to dobrze się składa — odpowiadam, uśmiechając się — bo ja również. Zapytałem o nią tuż przed wyjazdem.


____________________

Przepraszam bardzo, ale co tu się wydarzyło, bo ja sama już nie wiem. Piszę coś i tak w ogóle to nie mam pojęcia, co dzieje się w tej historii. Mam jednak nadzieję, że to przez moje problemy z pamięcią do takich rzeczy i że wy się orientujecie.
Ten rozdział jest również gorszy od innych, a przynajmniej tak to odczuwam.
I tak — nie wiem czy teraz nie będzie poślizgu z dodawaniem i czy czasem nie zawieszę na całe wakacje. Bo nie chce mi się myśleć. Serio. Vincent będzie tu, tam, tam i jeszcze tam, że głowa mała i będzie robił to, tamto z tamtym, tam, z którym, że sama nie potrafię na razie powiedzieć jak. Ale po takim krótkim przestudiowaniu każdego rozdziału z osobna, wiem, że chyba dobrze akcję rozprowadziłam. Nieważne.
Ale z tą przerwą to serio. Chyba na razie nic fajnego nie będzie, a stworzę sobie coś nie wymagającego niczego ode mnie. Mhm.
I dziękuję Agrat bat Machlat za życzenia urodzinowe! ♥ Rozdział już przeczytałam, skomentuję pewnie jutro.
I jest playlista i zapewne każda piosenka lub dany wykonawca zostanie tu wspomniany w tekście. Mamy już MJ i Paulę Abdul + Cher, ale to liczy się bardziej jako Winona Ryder.

4 komentarze:

  1. Wybacz, trochę spóźniona jestem, noale. Uch, cóż za dziwna muzyka. Nostalgicznie przywodzi na myśl lata 80., w sumie to chyba skądś to znam. Na pewno znam, jak usłyszałam refren. Musiałabym się pewnie osłuchać z tym, bo to, że w ogóle zamieściłaś playlistę, zauważyłam dopiero po przeczytaniu rozdziału. Teraz żałuję, bo zamiast skupić się na pisaniu komcia, to słucham. ;)

    "w jednej chwili pojawiała się ekscytacja, wszyscy cieszą się wraz ze mną z tych wspaniałych rzeczy, aż tu — nagle, znienacka, szokująco — emocje opadają. Uświadamiam sobie brutalną prawdę i siadam pokornie na kanapie, twierdząc, że to się tylko przywidziało. Nigdy nie zaistniało w prawdziwym życiu, a jedynie w wyobraźni." - jak na moje, bardzo tutaj pomieszałaś czasy: teraźniejszy, przeszły, totalny misz-masz.

    "kilku pytań, ktore usłyszeć, jednak bym chciał" - bez przecinka przed "jednak".

    O, "Abraham poleca" już dobrze znam. :3 Cholera, znam te kawałki, ale zabij mnie, nie pamiętam tytułów.

    Co ja mogę napisać, nie mam dziś mózgu do pisania. Pochłonęłam rozdział szybciutko, żałując, że jest tak krótki. I zachwycając się jak zawsze Twoim sposobem narracji, na wszystkich bogów, on jest tak niesamowicie wyjątkowy! I Russell. Ta postać naprawdę ma potencjał, żądam go więcej. Relacja psa z jego panem jest tak samo niepowtarzalna, jak sam Vincent.
    Ach, House od the rising sun... <3
    No i co ten Vincent pojedzie, nie pojedzie? Zapije się z tym Edem i nawywijają, czy jednak skorzysta z tej dziwnej szansy danej przez madame? Jestem cholernie ciekawa, jak to dalej będzie, ale i głodna Twojego stylu. Nawet nie wiesz, jak mnie zasmuciła informacja o tym, że chcesz sobie zniknąć na wakacje. Może napiszesz coś mniej wymagającego? :3 Ale pisz, bo piszesz naprawdę wyjątkowo, inaczej, nieco żartobliwie. Czy zdajesz sobie sprawę, jak przyjemnie się to czyta?
    Na bogów, powtarzam się. Mój komentarz nie ma sensu, ale wiedz, że niecierpliwie czekam na kontynuację!

    Ej, ta muzyka leci nie po kolei!

    Pozdrawiam cieplutko! <3


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Muzyka z czasów Vincenta jest, więc 80-90 jak najbardziej. Denerwuje mnie w niej tylko to, że reklamy się włączają i sama przed chwilą puściłam sobie piosenkę, a tu jakaś kompletnie nieznana melodia — i ocokurdechodzico — więc to bardzo niefajne.
      Właśnie ten pierwszy muszę poprawić, bo serio po przeczytaniu jeszcze raz serio nie wiadomo co, komu, co i jak.
      Dziękuję Ci pięknie (po raz któryś z kolei już ♥). Tylko że to Vincent jest taki, więc to takie jest, ja sama nie wiem czy mając inną postać czy pisząc w trzeciej osobie, zachowałabym to. Aktualnie jestem w trackie pracy nad mniej wymagającą (zapomniałam tytułu, mhm) Królową Deszczu, gdzie będą rozdziały w trzeciej osobie i listy pisane przez bohaterów. Może wyjdzie. Pierwszy już jest.
      U mnie muzyka zawsze jest nie po kolei, bo ja jestem jakaś nie po kolei. ;___;
      Dziękuję jeszcze raz, za błędy i komplementy.
      A ja pozdrawiam Cię cieplutką (?) strzałeczką. ♥

      Usuń
    2. Hm... Może to zasługa zainstalowanego AdBlocka, ale ja reklam nie słyszałam.
      Będziesz tą Królową Deszczu publikować? Chętnie bym poczytała też, spragniona jestem Twojej pisaniny. :3

      Usuń
    3. prawie usunęłam Ci ten komentarz. Kurde. Jestem ślepa.
      http://krolowa-deszczu.blogspot.com/

      Usuń