NIE POLECAM TU ZAGLĄDAĆ, BO VINCENT MNIE WYZWAŁ. OBRAZIŁAM SIĘ NA NIEGO.
Abraham Kelly jest jednym z najsłynniejszych pisarzy na świecie, a jego książka „Dobrej nocy, Vincent” to bestseller. Jednak prawdziwym tematem do rozmów jest to jak Kelly zdobył natchnienie do napisania książki i jak długo okłamywał i zwodził ludzi.
I kim jest Vincent?

„— Vincent, jesteś pijany?
— Zawsze”

środa, 13 kwietnia 2016

Rozdział III

ROZDZIAŁ III

Vincent się zastanawia




— Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie wiem nic o przeszłości madame. Nie byłem aż takim idiotą, żeby nie spytać. Choć, mało brakowało — mówię. — Ale muszę przyznać, że nawet mi się podobało życie w niewiedzy. Lubiłem tajemnice jakie miała przede mną i chyba trochę żałowałem, że poprosiłem ją o opowiedzenie czegokolwiek. Byłem w nią ślepo zapatrzony. Zakochany, można powiedzieć. Choć, nie, nie wiem czym jest to uczucie, chyba nigdy nie kochałem.
— Ale jak to — zaczyna zmartwionym tonem kobieta w niebieskiej sukience — nie kochał pan nigdy?
Kręcę głową i staram się ukryć smutek, jaki mnie ogarnął. Nie chcę się nad sobą użalać i zastanawiać się nad tym czy kochałem, czy nie i czy ty, madame, mówisz prawdę. Miłość to dziwne uczucie, którego nie pojąłem. Nie wiem nawet jak ją odczuwać. Czy to ma związek z uśmiechem i radością odczuwaną na widok tej osoby? 
Kochałem więc Eda.
— Mógłbym porozmawiać o miłości, ale to nie jest związane z tematem, który obraliśmy — twierdzę. — Łatwiej mi jest powiedzieć, że nie kochałem, ale o prawdzie nie umiem mówić. I nie chcę. — Uśmiecham się smętnie, po czym nabieram powietrza. — Byłem idiotą: oczarowany nią, traciłem rozum, ale zwykle działo się to tylko przez pierwsze minuty naszych spotkań. Później doprowadzałem się do normalnego stanu. Z początku nie mogłem zrozumieć, co takiego we mnie widziała, w końcu coś trzeba w sobie mieć, żeby piękna kobieta spędzała z tobą czas. A pieniędzy nie miałem. Nawet dobrej pracy, Boże, żadnej. Byłem biedny, pomijając oszczędności, których nigdy miałem nie wydać. I dla tej kobiety mogłem zrobić wszystko, w zamian nie chciałem niczego — mówię, ale chyba zbyt rozmarzony, zbyt zachwycony...
— To była miłość platoniczna. — Słyszę męski głos.
— Wciąż jest.


Koleżanka ze szkoły powiedziała mi kiedyś, że jestem głupi i idiota. Gdy mi to mówiła, to byłem hardy i odpowiedziałem jej równie brzydko, jednak znalazłszy się w domu, przy kwiecistym fartuszku mamy, rozbeczałem się. Miałem wtedy z dziesięć lat, może nawet nie i był to ostatni raz, kiedy tak zrobiłem — już nigdy więcej nie pobiegłem do mamy i nie wypłakałem się. Nie patrzyłem w jej zielone oczy i nie szukałem zrozumienia, bo wiedziałem, że i tak sprawy dzieci dla dorosłych nie są ważne. Przynajmniej dla mamy aż tak bardzo nie były. Nie zrozumcie mnie źle, byłem oczkiem w jej głowie, jednak takie sytuacje uznawała za nieważne, tak samo moje szkolne problemy z kolegami. Mówiła wtedy „to tylko szkoła, Abraham, nie skupiaj się na nich, przecież nie będę z tobą przez całe życie” i w pewnym sensie miała rację. W końcu ani wrednej Suzie, ani okropnego Johna nie było ze mną w Filadelfii. 
Później również nie płakałem („jesteś mężczyzną, Abbey, my nie płaczemy”) i trzymałem głowę wysoko, niestety, nie trwało to wiecznie, bo w roku osiemdziesiątym ósmym rozryczałem się na nowo. Ojciec zadzwonił w kwietniu i powiedział, że z mamą jest źle. Wtedy już nie studiowałem, więc rzucając torby z zakupami dla Annie, nie jedząc nawet obiadu, wsiadłem do samochodu i wybrałem się w całodobową drogę do Houston, bo tu trzeba zaznaczyć, że nie urodziłem się w Houston w Pensylwanii, a w Teksasie dokąd trochę się jechało. 
Wpadłem jak błyskawica do naszego małego, białego domku i, nie zdejmując butów przed wejściem na dywan, wbiegłem do sypialni mojej mamy. Uklęknąłem przy jej łóżku zaścielonym pościelą w wiśniowym kolorze, mówiąc coś takiego:
— Przepraszam, że rzuciłem naukę.
Nigdy nie przestała mi mieć tego za złe, aż do tamtego dnia.
— Pieprzyć wykształcenie — mama na to. — Dobrze, że jesteś, mój synku.
Wtedy się rozpłakałem; głodny i brudny wtuliłem się w kołdrę i tłumaczyłem jej, że nigdy nie chciałem, żeby była zawiedziona moim postępowaniem. A ona mówiła, że nic nie zrobiłem i że niepotrzebnie się złościła. Czułem się wówczas odpowiedzialny za wszystko, co ją spotkało i nie mogłem sobie przebaczyć, później ojcu. 
Umarła tydzień później, w niedzielę o tej samej godzinie, na którą zwykle chodziła do kościoła. Ubrany w czarny garnitur z przykrótkimi nogawkami od spodni stałem nad jej grobem jeszcze długo po pogrzebie. Ojciec z początku też, ale później poszedł, mówiąc, że wszystko ma swój koniec. Ja jednak nie chciałem uwierzyć, że to co się wydarzyło zwiastowało coś innego i że koniec mieć powinno. Zastanawiałem się wtedy dlaczego życie ma swój kres i dlaczego mamę spotkało to akurat w tamtym momencie. Byłem dorosłym i — miałem ogromną nadzieję — odpowiedzialnym mężczyzną, jednak nie potrafiłem pojąć śmierci mamy, przez co ciągle widziałem jej bladą, delikatną skórę i czarne włosy, których chyba zapomnieliśmy jej ułożyć, gdy leżała w trumnie. 
Wszystko to było ważne dla mnie, bo w rocznicę tego właśnie dnia rozmyślałem długo i namyśleć się nie mogłem. Leżałem w łóżku, przykryty białą pościelą i wpatrując się w sufit (również, jak ściany, z niebieską tapetą w stokrotki, założoną tylko do połowy, ale jednak), mówiłem sam do siebie:
— Cholernie głupio byłoby nie skorzystać.
Tak więc wstałem, rozsunąłem żółte zasłonki i wpuściłem trochę słonka do pokoju. I tylko ciut się skrzywiłem, gdy dało mi po oczach.
Russell tego dnia wydawał się smutny; patrzył na mnie gałami i nawet nie próbował mnie nie lubić, jak zwykle robił. Labradory zawsze wydawały mi się dziwne, a do teraz pamiętam jak mama nazwała je krowami. Russell może i krową nie był, ale nie zachowywał się lepiej. Wszystkie te pogryzione buty, próbne teksty (niegdyś starałem się o posadę w jednej z redakcji w Filadelfii, niestety, nie udało się) i poprzegryzane kable od telewizora — doprowadzały mnie do szału i poważnie zaczynałem zastanawiać się nad tym, aby pozbyć się psa raz na zawsze z domu. Ale trzymało mnie przy nim przywiązanie i to, że chyba zaczynałem go lubić. Również słowa Eda i Annie, którzy sądzili, że pies dodaje mi uroku.
Gdy już uporałem się z nim i nawymyślałem mu od najgorszych, zabrałem mu z pyska czerwone papcie i poszedłem zjeść. Tym razem nie do Eda, tylko do własnej kuchni, bo kiedyś trzeba było zacząć żyć na własną rękę... Tak mi się wydawało, a że było niewykonalne, to tylko i wyłącznie moja wina, nie Boga czy kogoś innego. Pierwszy raz moja, co oznaczało, że poprawiłem się i to na lepsze. Wcześniej nie potrafiłem przyznać, że wszystko było moją winą. Zawsze ktoś się znalazł: rodzice, Russell, brak pracy dla ludzi zdolnych, a nawet kościół, do którego kiedyś chodziłem, a nic nie pomógł. Ale na co ja liczyłem od księży.
Ucieszyłem się, gdy zobaczyłem, że jasnej sierści Russella nigdzie nie było i nawet go pogłaskałem — Boże, przepadnij, odejdź! — zapominając, że darzymy się nienawiścią. On jednak pomachał przez chwilę ogonem i dopiero potem ruszył w stronę kanapy, kręcąc tyłkiem. Tyle że musiałem z nim wyjść na spacer, ale to chyba umknęło jego uwadze.

*

Pamiętałem o tym, co powiedziałaś, madame. Pewien jestem również, że nie żartowałaś i że podjąłem słuszną decyzję, bo rzeczywiście głupio byłoby zmarnować taką szansę. Nie znałem cię ani trochę, wiedziałem o mężu, nic przed nim. Choć nie, byłaś Francuzką, przynajmniej w połowie. Teraz już nie wiem czy ciągle nią jesteś — w końcu możemy być kim tylko chcemy, tak mówiłaś i ja się z tym zgadzam, jak najbardziej. Ja mogę być nawet Winoną Ryder: piękną kobietą z uroczą twarzą, tą którą tak bardzo lubię z Edem i Annie. Ale kto nie lubił Winony Ryder? To tak jakby nie lubić Michelle Pfeiffer, a każdy wie, że co miesiąc oglądamy z Edem Czarownice z Eastwick. 
Zresztą, dla Eda całkiem fajnie byłoby wychowywać się w komunie hipisowskiej, ale jak kto woli. Nie mógłbym utrzymywać tam perfekcyjnej czystości.
Zgodziłem się, jednak na zmianę w moim życiu, a słowa: zrobię z ciebie pisarza, skarbie, stały się dla mnie ważniejsze niż cokolwiek innego. Nie wyobrażałem sobie nigdy spełniania marzeń i wydawało mi się to dziwne. Kiedyś moim marzeniem było mieć własny samochód i teraz go rzeczywiście miałem, ale to raczej nie było takie trudne z uwagi na to, że byłem utrzymankiem rodziców. Sprawa spełniania marzeń o byciu kimś to o wiele ciekawsze i cięższe do wykonania zadanie. A takie w końcu lubimy. Choć niezbyt wychodziło mi to przez ostatnie lata, w końcu zamierzałem podjąć się jakiegoś poważniejszego zadania ku polepszeniu przyszłości. Co z tego, że od razu spisanego na straty. Marzenia zawsze są takie. Przynajmniej tak twierdził Ed, a ja uznałem niegdyś, że to prawda, między innymi, dlatego że nigdy nie poznałem Michaela Jacksona, Clint Eastwood nie uścisnął mi dłoni, a Michelle Pfeiffer nie wyznała mi miłości. Okazało się jednak, że nic nie robienie jest strasznie trudną pracą; człowiek musi się okropnie namęczyć, żeby żyć ze świadomością, że nic się nie zrobiło. A to równa się cholernej pracy, z której nie mogę być dumny i się chwalić. Choć nie, jestem dumny, że przeżyłem tak wiele lat.
Ale, wracając do spraw najważniejszych, dane mi było poznać tylko kilka faktów z życie madame. Nie wiedziałem nawet czy dlatego, że znaczyły one najmniej, czy najwięcej. W końcu był to jej mąż — część z życia, której nie pomija się i niełatwo zapomnieć. Ja nigdy nie mogłem pozbyć się z głowy mojej pierwszej miłości (boska Amando, gdziekolwiek jesteś, powiedz, że też to czułaś, gdy, ja, idiota, wręczałem ci stokrotkę), ale sam nie miałem pojęcia czy było to było to samo. Amanda żyła, chyba, a jej mąż wąchał kwiatki od spodu i ona mogła czuć się z tym cholernie dobrze, tak jak ja. Ale równie dobrze madame czy pani King, jak kto wolał, wcale nie musiała tak szybko zapominać i mówić mi to tylko po to, żebym się odczepił. Poza tym, sama zaoferowała swoją pomoc w odkrywaniu tajemnicy.
Wracaliśmy wtedy nocą ze spaceru, który się przedłużył. Ale spokojnie, tylko o trzy godziny, które spędziliśmy na rozmawianiu o mnie; cholernie lubiłem mówić o sobie i to wykorzystywałem, może nieświadomie, ale to robiłem. Ciemno było i zbierało się na deszcz, co troszkę mnie zasmuciło, bo chciałem jeszcze opowiedzieć coś o tym jak ojciec mnie nie kocha. Całe szczęście, powstrzymała mnie ulewa, która rozpętała się, gdy byliśmy blisko pomnika Rocky'ego, co go tak kocha Russell i całkiem przemoknięty postanowiłem, że będę dżentelmenem i odprowadzę madame do jej domu. Uśmiechnęła się wtedy krzywo i skinęła lekko głową, przerywając narzekanie na to, że nie może zapalić papierosa. Jarała i jarała, aż za często; robiła to tak, że sam zaczynałem wierzyć w to, że jestem nałogowym palaczem. Ach, to zauroczenie!, chciała mi wmówić Annie. Ale ja wiedziałem lepiej.
Prawdę mówiąc, madame, Annie i Ed poznali się i potem spotkali jeszcze kilka razy. Panie rozmawiały wtedy o paskudnej chorobie, na którą niedawno chorował Ed (tak naprawdę tylko się przeziębił, ale wziął zwolnienie z pracy). Annie opowiedziała o tych wszystkich zarazkach, a madame na to:
— Ale kaszana.
A ja:
— Aha.
Nie wiedziałem nawet, że ta kobieta umiała powiedzieć „kaszana”, bo moja wyobraźnia nigdy nie starała się wyjść poza wyobrażenie pani z klasą.
Jednak ważnym wspomnieniem nie miała być sytuacja z „kaszaną” i zburzeniem kilku ścian w moim umyśle, a nasz powrót w deszczową noc i najważniejsza rozmowa dotycząca madame w moim całym życiu.
Doszliśmy do jej domu — ona w miarę zadowolona, krocząc dumnie podeszła do drzwi i zaczęła szukać klucza w kieszeni czerwonej marynarki. Ja za to byłem zirytowany faktem, że niebieska koszula była cała mokra i przykleiła mi się do pleców, ale jednocześnie uśmiechałem się i niezmiernie cieszyłem, bo znów mogłem spędzić z madame dzień. 
Kiedy zabrała mi z ręki wszystkie te gumki do włosów i inne śmieci, które znalazła w kieszeni, otworzyła drzwi i oparła się o ościeżnicę. Wyglądała naprawdę pięknie i tylko o tym potrafiłem myśleć, zapomniałem o koszuli na dobre.
— Muszę iść. Chcę iść — powiedziałem i odkleiłem od ciała materiał; wyglądałem zapewne jak idiota, ale komu to robiło różnicę... Zawsze tak wyglądałem.
— Gówno prawda — stwierdziła madame. — Abraham, wiesz, że jesteś dorosły, tak? Bo czasem mam wrażenie, że jest wręcz przeciwnie. Ale nie martw się, skarbie, to ma plusy. Uwierz mi, dzieci mogą pytać o co tylko chcą. Korzystaj, skarbie, korzystaj, bo ktoś ci kiedyś zabierze to twoje dzieciństwo.
Nikt mi go nigdy nie odbierze, chciałem powiedzieć, co było świętą prawdą. Odebranie dziecku, takiemu jak ja, dzieciństwa powinno być karalne.
— Słusznie będzie, jeśli zrezygnuję — odparłem. — Nie chcę być nachalny. 
— To ja jestem nachalna.
Machnąłem tylko ręką i uśmiechnąłem się, czując jak kropelki deszczu wpływają mi do ust. Madame zamknęła drzwi, a ja oddaliłem się od jej posesji. Cóż, trzeba było przyznać, że miała naprawdę pokaźny ogródek, taki, jaki zawsze chciałem mieć. Tyle miejsca dla kwiatów, a z takim domem i ogródkiem na pewno byłoby mnie jeszcze stać na kupowanie ich coraz więcej i więcej. Nawet Russell miałby się gdzie wybiegać.
Ale tak sobie idąc z rękoma włożonymi w kieszenie jasnych spodni, uznałem, że coś jest ze mną nie tak i że chyba źle mnie wychowano. A do takiej sytuacji dopuścić nie mogłem, bo równałoby się to z obrażeniu mojej mamy. Pierwsza zasada jakiej uczy się dzieci to (pomijając, jedz grzecznie obiadek) „nigdy nie rozmawiaj z nieznajomym”. A ja właśnie tę zasadę złamałem, utrzymując kontakt z madame. Musiałem jej o tym powiedzieć.
Zawróciłem więc, wyglądając jak w komediach romantycznych: facet w deszczu wraca się do swojej ukochanej, żeby wyznać jej miłość. A na koniec się całują. My jednak nie mieliśmy się całować, choć, nie zaprzeczam, byłoby to cholernie przyjemne. Nie pytałem jej wcześniej o przeszłość, sądząc, że śmierć męża może być zbyt dotkliwa, a to, że ona zachęcała... To było już co innego, po prostu zawsze byłem głupi i myślałem, że nie trzeba napierać, tylko czekać aż kobieta sama się zwierzy. One zresztą zawsze tak robią, do wszystkiego dochodzą same i same również wiedzą, kiedy coś powiedzieć. Ile to razy Joan, moja była dziewczyna, czuła się oburzona tym, że zapytałem ją o rzeczy, które minęły, ile to razy obraziła się na mnie z tego powodu, bo Vince, jesteś zbyt wścibski!, sam musiałem czekać. A jak już zaczynała gadać to, Boże drogi, ratuj swego wyznawcę. 
Madame jednak chciała, żebym zapytał, co ja chciałem zrobić, ale nie mogłem. Do tamtego czasu, gdy uznałem, że jestem głupi.
Cały przemoczony, zapukałem do drzwi. Otworzyła je po chwili i spojrzała na mnie jak matka na dziecko, które wróciło do domu.
— Opowiedz mi — wysapałem. — W końcu nie wolno się zadawać z nieznajomymi.
Przełamałem się, ale ciągle uważałem, że głupio brzmią słowa „ej, opowiedz coś o sobie, czekam”, jak na jakiejś cholernej terapii. Poza tym miałem kilka argumentów, dla których nie chciałem pytać madame o jej życie. Po pierwsze: uważałem, że damy pytać nie wypada; po drugie: byłem idiotą; po trzecie: lubiłem aurę tajemniczości, którą była owiana. Lubiłem trochę niewiedzy w naszym związku, który związkiem nie był. Kompletnie nie przeszkadzało mi to, że jej przeszłość była mi obca. No i byłem dziwny.
Mówiła, że jej mąż urodził się w Miami i tam też się poznali, kiedy przyjechała z San Francisco, gdzie mieszkała z rodzicami: matką Francuzką i ojcem Amerykaninem. Scott King, bo tak nazywał się jej mąż, był piętnaście lat starszym biznesmenem, tak bogatym, że na ich pierwszą rocznicę ślubu kupił dla niej właśnie ten dom. Mówiła, że bardzo ją kochał i tylko trochę się przy tym uśmiechała (wyglądała tak jakby zjadła coś kwaśnego). Opowiedziała mi nawet o wspólnie spędzonych wakacjach w Europie. Niestety, pan King był chorowity, a ostatecznie zmarł na serce w bardzo młodym wieku. Nie mieli dzieci ani nic innego, co ich łączyło, nawet psa, więc została sama z dużym domem w Filadelfii i tym drugim w Miami. 
Siedziałem u niej na wygodnej, jasnej kanapie, trzymając ciepły kubek z herbatą i czułem się cholernie dobrze, jak nigdzie indziej. Rozglądałem się trochę, ale i tak dane mi zobaczyć było tylko salon, z którego moje serce zdobyła ogromne okno, prawie na całą ścianę, z widokiem na ogródek. I było tu ciepło, i pachniało mamą, i jednocześnie jaśminem, i była tu madame, i byłem tu ja.


— A imię? Jak miała na imię? — znów słychać męski głos.
— Ładnie — odpowiadam.
— To w końcu pan wie czy nie?
— Przyjmijmy, że nie.


Gdy wróciłem, ze spaceru z Russellem, pobiegłem szybko do Eda i Annie, chcąc im wszystko opowiedzieć i poinformować, że będę pisarzem.
Otworzyła Annie, a jej czarne loki były dzisiaj wyjątkowo rozczochrane.
— Zamierzam wyjechać i spełnić marzenia! — krzyknąłem uradowany.
— Jakie znów marzenia? — zapytał Ed ze zmartwioną miną. — Myślałem, że przyjaciele spełniają je razem.
— Ależ tak — odparłem, aby go pocieszyć; nie pomyślałem o nim nawet, bo byłem egoistą, ale po dłuższym zastanowieniu to byłaby kupa czasu bez Eda. — Tylko że to są poważne marzenia... takie na przyszłość. Na pewno kiedyś je miałeś. Wiem, że miałeś!
— Marzenia na przyszłość są fajne, ale sama przyszłość już nie — stwierdził Ed i przez chwilę jego wzrok spoczywał na granatowej kurtce z napisem „OCHRONA” — ale myślę, że twoja będzie fajna.
Annie jadła słone paluszki i strasznie nimi kruszyła, ale nie przeszkodziło jej to w tym, żeby powiedzieć:
— Co zamierzasz robić? Mam nadzieję, że będzie to coś produktywnego...
— Będę pisarzem; będę pisał książki, a ty, Ed, będziesz je kupował! — wykrzyknąłem uradowany.
Gdybym wiedział...
— Ty piszesz? Nigdy nie czytałam niczego twojego. — Kobiety, jak zwykle podchodziły do wszystkiego sceptycznie.
— Jasne, że nie, bo dopiero zaczynam. Ale mam już wszystko rozpracowane; zrobiłem własny plan, z małą pomocą, fakt, ale dzięki temu jest lepszy...
Tak naprawdę żadnego planu nie było. Usłyszałem tylko z twoich ust, madame, że wszystko się ułoży, zaufaj mi.
— Ja ci mówię, Annie, z Kelly'ego będzie świetny pisarz. Wiem co mówię. — Ed objął mnie ramieniem.
— Ale ty nawet nie czytałeś niczego mojego — odpowiedziałem.
— Wiem. Ale wyglądasz na pisarza, to coś trzeba mieć w sobie — stwierdził. — Będzie fajnie, zobaczycie.


_________________

To najdłuższy rozdział, ale jeszcze nie wiem, co myśleć, bo czytam dopiero w nocy.
Tylko mam jedno bardzo ważne pytanie — Jak widzicie Vincenta/Abrahama? Cóż, ja sama coraz bardziej jestem przekonana, że coś mi nie poszło (tak naprawdę to nie wiem nic, zawsze mam tak z głównymi postaciami). Nie wiem czy ukazałam jego charakter, tak jak chciałam. I dlatego właśnie pytam was o to.
Proszę o pomoc, znów.

6 komentarzy:

  1. "kilka faktów z życie madame." - literówka
    "z którego moje serce zdobyła ogromne okno" - tu chyba też literówka.
    Gdzieś jeszcze powtórzyłaś dość blisko siebie słówko "kiedyś", ale czytałam ten fragment na leżąco i nie chciało mi się sięgać po myszkę, by go skopiować, sorki.

    Nie wiem właściwie, jak chciałaś ukazać Vincenta, ale mi się podoba. Jest dziwny, jest najdziwniej dziwny, to on stwarza tak niesamowity klimat tej historii, swojej historii, jego przemyślenia, narracja z jego perspektywy, to wszystko składa się na naprawdę fantastyczną opowieść. Nie umiem ująć w słowach, jak widzę Vincenta. Dziwnie to chyba najlepsze określenie. Czytając Twoje dzieło, po prostu zapominam podstawowych słów, bo wydają się takie nijakie w porównaniu z Twoimi.
    Dzięki przemyśleniom Vincenta zrozumiałam też (finally!), dlaczego tak często zmieniałam swoje obiekty westchnień i chłopaków - tajemniczość w niezwiązku! To takie piękne, fascynacja drugą osobą, która jest ulotna, enigmatyczna... Kiedy dowiadujemy się o niej zbyt wiele, robi się szaro, nudno. Chyba dlatego madame jest tak czarującą i intrygującą postacią. Jeśli dowiemy się o niej zbyt wiele, zgaśnie jej blask, więc mam nadzieję, że nigdy tego nie zrobisz. :3
    I tego... Ogółem jestem pod wrażeniem Twojego opowiadania i naprawdę cieszę się cholernie, że tu trafiłam. Jest takie inne, ma niepowtarzalny klimat!
    I nie martw się Vincentem i innymi postaciami. Moim zdaniem są fantastyczni, włącznie z Russelem. Wszyscy w mojej głowie żyją własnym życiem, pociągani przez Ciebie za sznurki. Jakkolwiek irracjonalne się to może wydawać. xD Chyba powinnam iść spać, alergia nie służy mózgowi.
    Pozdrawiam cieplutko!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W końcu odpisuję — poprawię, za chwilkę. Dziękuję za wypisanie. c:
      Vincent miał być dziwny, bardzo dziwny, więc bardzo cieszę się, że taki też Ci się wydaje. A co do madame, to, cóż, wszystko się okaże. Zobaczymy.
      I pięknie Ci dziękuję, naprawdę, czytając to w nocy (hm, już osiemnastego) szczerzyłam się głupio.
      Również pozdrawiam!

      Usuń
  2. Witaj, Wiciu
    Nie poznaję się, Wiciu? XD
    Komentuję 2 rozdziały, ten i poprzedni. Zmieniłam telefon i zapomniałam mojego adresu na pocztę, ale dla Ciebie musiałam się zalogować, prawda? No i jakoś sobie przypomniałam. Tak, jak zwykle fascynująco. I jest mi trochę smutno, a trochę się cieszę. Tak się posypało to grono osób z tematyki opowiadania, które wcześniej tworzyłaś. Ale cieszę się, że trafiły tutaj inne osoby. I widzisz? Masz dowód na to, że jesteś dobra! Nie wierzę. XD Piszę komentarz, a tu nagle lód spada mi na telefon i zsuwa się po całym ekranie. Brawo ja! Ale wracając, mi Vincent bardzo się podoba, lubię takich ludzi. I kocham tego psa! Pani King. Zafascynowała mnie, jest ciekawą osobą i mogę się domyślać, że odegra tutaj naprawdę ważną rolę.
    Wićka, kończę. Telefon mi się klei.
    Tylko mam jeszcze jedną uwagę: Kościół z dużej, bo chodzi o wspólnotę, nie budynek.
    Kocham Cię, czekamy na więcej!
    Paxton&Misiur

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi

    1. SAMA JESTEŚ „WICIU”. JESTEM „WITEK”, „KITEK”, „WITIA” ALBO „WIKTORIAN”.
      CZEKAJ, MAM NOWE POSTANOWIENIE: WYRWĘ WSZYSTKICH TRZECH SYNÓW GARY'EGO OLDMANA (oczywiście tylko wtedy, kiedy Gary nie będzie mnie chciał), BO NAWET SĄ DO NIEGO PODOBNI (czasem [tak, można być podobnym czasem do swego ojca, nie zawsze]).
      Zaczynając inaczej — byłaś na dworze, że lód?
      Poprawię błąd, ale ciągle zastanawia mnie to czy rozwaliłam te literówki. Będę musiała to sprawdzić, taa, mhm. Ale kiedyś (w nocy).
      Pozdrów Misiura. Rockyemu się nudzi.

      Usuń
  3. Vincent jest dziwny, tutaj zdecydowanie przychylam się do opinii z jednego z wcześniejszych komentarzy. Dziwny, specyficzny, trochę taki jakby roztargniony. Ale lubię to w nim. I nawet się nie dziwię, w końcu który artysta jest normalny? :P Generalnie podziwiam Cię za narrację z perspektywy faceta, chyba niełatwo byłoby mi pisać w pierwszej osobie, gdyby główny bohater miał być mężczyzną. Ale Tobie to wychodzi ;) Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja tam myślę, że Vince jest za mało męski. Ale cieszę się, że Tobie się podoba. Dziękuję!

      Usuń