NIE POLECAM TU ZAGLĄDAĆ, BO VINCENT MNIE WYZWAŁ. OBRAZIŁAM SIĘ NA NIEGO.
Abraham Kelly jest jednym z najsłynniejszych pisarzy na świecie, a jego książka „Dobrej nocy, Vincent” to bestseller. Jednak prawdziwym tematem do rozmów jest to jak Kelly zdobył natchnienie do napisania książki i jak długo okłamywał i zwodził ludzi.
I kim jest Vincent?

„— Vincent, jesteś pijany?
— Zawsze”

czwartek, 31 marca 2016

Rozdział II

 Słucham Mötley Crüe i jestem zadowolona jak z nie wiadomo czego.
Tak!

ROZDZIAŁ II

Vincent-marzyciel



Wokół mnie były tylko ściany, czerwone, muszę zaznaczyć, jak szminka pewnej kobiety. Nic oprócz tego; tylko ja i cztery ściany. Dotknąłem jednej długimi palcami i poczułem lepkość. Uniosłem brew w górę i spojrzałem na dłonie umazane szkarłatną mazią. Patrzyłem i patrzyłem, nie mogłem oderwać od nich wzroku, a moje przerażenie rosło. Nie była to farba, a czy krew — wolałem nie sprawdzać, bojąc się odpowiedzi. A przecież nikogo nawet nie tknąłem...
Ludzie. Pojawili się ludzie, pięknie ubrani: panie w szykowanych sukniach, długich aż do podłogi, na ich dekoltach równie piękne naszyjniki, perłowe. Mnóstwo biżuterii i przepychu. Panowie nie różnili się od nich niczym, poubierani w eleganckie, czarne garnitury i białe koszule, niczym James Bond. Każdy wyglądał tak samo, nawet ja, ubrany w taki sam garnitur, wpatrywałem się w nich sączących białe wino z kieliszków, a oni mówili chyba do mnie, uśmiechając się tak szeroko, że aż przerażająco. Jeden z mężczyzn, dosyć wysoki, bo niższy ode mnie tylko o głowę („Mój synek jest taki duży, z dwa metry ma na pewno, kochana!”) zbliżył się i powiedział donośnym głosem:
— Panie Kelly, niech pan do nas dołączy. To w końcu na pana cześć.
A ja tylko wpatrywałem się w niego z przerażeniem, nawet usta rozdziawiłem i kręciłem głową.
— Ale co ja zrobiłem? — zapytałem, a gdy ludzie zaczęli się do mnie zbliżać, odskoczyłem jak oparzony. — Proszę o...!
Okrążyli mnie i wtedy straciłem wątek. Nie miałem pojęcia co działo się przez ten czas i choć wiedziałem, że to słodka mara senna, to gdy ocknąłem się niesiony przez tłum tych ludzi w garniturach i usłyszałem ich krzyki na moją cześć, zacząłem się cieszyć. Później były pieniądze, mnóstwo pieniędzy wokół mnie. Spadały z nieba, tak jak zawsze chciałem. Nieśli mnie moi wielbiciele wykrzykujący „Vincent!”, a z boku kryształowego żyrandolu wypadały pieniądze. Wszyscy się cieszyli podnieceni moją obecnością, moją osobą, do cholery. Ale — to było najgorsze — obudziłem się, przygnieciony wczorajszą gazetą i papierkami po batonikach, które okropnie szeleściły. Na przeciw kanapy, na której leżałem, siedział Russell.
Cieszył się.
Ale nie do mnie; chciał czegoś. Psy takie jak on miały wiele powodów do radości i przykładem tego było budzenie swoich właścicieli z lekka dziwnych snów o tym jak ludzie ich wielbią. Pomińmy krew, to nie ona była ważna, bo równie dobrze mogłem się ubrudzić kremem pomidorowym, tym co Ed miał na kolację. Kuchnia Annie czasem była przerażająca i mało zjadliwa, więc pojawienie się jej w snach nie było takie dziwne.
Russell jednak domagał się wyprowadzenia i czy chciałem, czy nie, musiałem ruszyć się z czerwonej kanapy, włożyć stare buty i wyjść z domu. Nie wiem jak Russell, ale ja byłem bardzo zadowolony z jego różowej smyczy, którą dostał na pierwszy rok wytrzymany ze mną. Nie pasowała do labradora, tym bardziej mężczyzny, ale czego nie robi się z czystej miłości do psa. Zresztą, on nie miał i tak przed kim się wstydzić (mnie i smyczy), ponieważ żaden z naszych sąsiadów psa nie miał, nawet ja mieć nie powinienem. Russell był czystym przypadkiem, Ed mi go przyprowadził, choć wiedział, że przez właścicieli zostało powiedziane „NIE”, jeśli chodzi o zwierzęta. Ale, ku mojemu zdziwieniu, oni się zgodzili, mówiąc, że to miłe z mojej strony, że postanowiłem zająć się bezdomnym zwierzęciem. To było szczęście. Nie moje, ale Russella. Każdy z nas ma jakieś zapasy szczęścia do wykorzystania i on to wtedy zrobił. Miał chyba do tego talent, bo jak ja próbowałem, to nigdy się nie udało.


— Panie Kelly, przepraszam, że pytam, ale czy wyprowadzanie psa to istotna rzecz do pańskiej historii? To tak jakby opisywał nam pan czy pańskie szafki kuchni skrzypiały czy nie — zupełnie nieistotna sprawa do tego jak osiągnął pan to wszystko.
Chwilę się zastanawiam, ale, jak zawsze, odpowiedź mam gotową. Przecież to jest oczywiste, a mężczyzna w jeansowej kurtce niech sobie idzie.
— Jak najbardziej — mówię i zakładam nogę na nogę. — Russell jest istotnym elementem tej historii. A moje szafki w kuchni rzeczywiście skrzypiały przy otwieraniu i zamykaniu, ale to dlatego że były bardzo stare. Wziąłem je jeszcze po poprzednim właścicielu mieszkania.
— Proszę opowiadać dalej — mówi kobieta w ładnym żakiecie.
— Skończyło mi się picie — mruczę i ściskam plastikowy kubeczek. Jak na zawołanie zjawia się mężczyzna, który mnie zapowiadał i wręcza mi butelkę wody niegazowanej. Kiwam na niego głową. — Dobrze, Russell wtedy zrobił mnie w konia i wyszliśmy tylko po to, żeby pogapić się na trawnik i samochód Eda. Ten pies uwielbiał robić takie rzeczy, denerwować mnie i wszystkich dookoła. Z pełną powagą traktował tylko Annie, której chyba się bał — temperament to ona miała — i madame. Reszta nie była tak ważna. Dopiero później zrozumiałem...
Dokończyłbym, gdyby nie krzyk kogoś z tłumu dziennikarzy. Mężczyzna o rudych włosach i brodzie pyta:
— Czy moglibyśmy wiedzieć jak na imię miała pańska madame?
To jest dobre pytanie, bo jak przyznać się do tego, że imię kobiety, którą znasz od jakiś piętnastu lat, jest ci obce? Co mam odpowiedzieć na pytanie, na które nie znam odpowiedzi, choć bardzo dobrze — ba! — najlepiej, powinienem wiedzieć? To jest głupie, głupie było moje życie i wszystkie myśli, głównie te, które dzieliłem z Edem. Albo i nie, to było po prostu śmieszne: moje sweterki, kwiatki w doniczkach (Jezusie, kwiatki wszędzie, nawet na ścianach) i perfekcyjna czystość.
Ale z naturą nie mogłem walczyć i nie walczę. Wciąż mam kwiatki i sweterki.
— Imię nie jest istotne. Nie chciałbym wam psuć tego efektu — mówię i uśmiecham się. — Tak samo jej wiek, choć gdybym pytał, to byłoby to niegrzeczne. Damy to święte osoby.


To był właśnie ten wyjątkowy dzień, w którym historia się rozkręciła i zaczynałem być prawdziwym Vincentem Kellym. Przynajmniej podczas podróży do swojego świata, później było już różnie. I dziwnie. Ale dziwactwa nigdy nie mogłem sobie odmówić.

Panie Kelly!
Wygrał pan niesamowite atrakcje...

Nigdy nie lubiłem odbierać poczty i czytać listów, szczególnie tych napisanych na ulotce z pizzeri, ale tamta wiadomość była bardzo dziwna i pismo takie znajome, aż szkoda nie przeczytać.

„...nasz kurort «Woodland» organizuje huczne zabawy i wiele dobrego jedzenia. Będziemy bardzo zaszczyceni pana obecnością”.

Jednak to druga strona ulotki zachęciła mnie wtedy do odwiedzenia domu Eda:

Chono, Kelly, Annie zrobiła pizzę”.

Wieczór w towarzystwie Eda miał być relaksem przed najgorszym. Albo raczej „najgorszą”, bo wracając do domu, umazany sosem pomidorowym (cholerna czerwień, nawet mama mówiła, że czerwień jest zdradliwa), dowiedziałem się o bardzo nieprzyjemnej sprawie. W moim salonie czekałaś ty, madame, ale sama twoja obecność nie była okropna, wręcz przeciwnie. Jednak ta informacja była chyba najgorszym, co mogło spotkać mnie w życiu, tym już poukładanym.
W prawdzie poukładanym życiem nie można nazwać wieczornych wypadów do kasyna, bo choć zarabiałem troszkę, to nie starczało mi na to, aby, oprócz opłat domu, pozwolić sobie na coś więcej (oszczędności z pierwszej wygranej nie liczyłem, one były święte). Dlatego zwykle jadłem pizzę z Edem i słuchałem wrażeń z pracy Annie. A praca kasjerki w markecie może być naprawdę porywająca.
Ale wracając — wszedłem do domu, a tam madame, więc powiedziałem:
— O Boże, przecież nie posprzątałem!
Było czysto, ale tylko na pierwszy rzut oka, a ja widziałem ten kurz na stoliku.
— Wyjeżdżam, Abraham — zawsze ignorowałaś prośby o zwracanie się do mnie „Vincent”, ale to w tobie kochałem, madame — i przyszłam tu nie po to, żeby się pożegnać, a przekazać ci informację.
Ostatni raz usłyszałem słowo „wyjeżdżam” z ust mojego ojca, może gdzieś w okolicach roku siedemdziesiątego szóstego. Miałem wtedy jedenaście lat i potrzebowałem go, czułem się źle i czasem nawet płakałem po nocach, bo ojca nie było. Nikt już nie mówił mi „Abbey” i nikt się ze mnie nie śmiał tak dobrze jak on. Potrafił dobrze się śmiać, inni nie mieli tej zdolności i obrażali mnie swoim chichotem jak upadające koraliki na chłodne kafelki. Słyszałem tylko cholerne hihihi za plecami, a tata nie pocieszał mnie po swojemu (mówił zwykle, że mam się wziąć w garść i klepał niczym cepem po ramieniu). Mama wszystko olewała, a mi było przykro. Przykro, bo mnie zostawił. A gdy wrócił, okazało się, że już go nie potrzebowałem; byłem starszy i zaradny, sam nauczyłem się bronić przed kolegami i udawać, że jest w porządku. Czułem chyba do niego żal, a on chciał naprawić to, co popsuł, ale było dla nas już za późno. Ja zająłem się krętactwem, a on swoimi gołębiami — udawaliśmy, że wszystko było w jak najlepszym porządku i ładnie uśmiechaliśmy się na rodzinnych zdjęciach, do których musiałem wkładać cholerną koszulkę w krateczkę od cioci Sandy. Ale ty, madame, nie byłaś nim.
— Poufną? — spytałem głupio i usiadłem obok.
A ona z tą swoją elegancją, zarzucając nogę na nogę i wygładzając granatową sukienkę:
— Wyglądasz co najmniej jak idiota, skarbie — stwierdziła madame i wydęła usta. — Chciałam ci powiedzieć, że oczekuję od ciebie spełnienia obietnicy.
Wtedy mnie zastrzeliła. Pif-paf, nie żyjesz, Vincent.
Potarłem dłońmi materiał ciemnych jeansów, co robiłem dosyć często, może miałem już taki odruch, gdy się denerwowałem, nie wiem. Ale sytuacja zdenerwowania wymagała, tak samo jak idealnie odegranej powagi i galanterii od ciebie, madame.
To było tak dawno, że nie pamiętałem kiedy, na dobrą sprawę. Ale „dawno” świetnie się tu sprawowało, choć na oko wydarzyło się to jakieś kilka miesięcy wcześniej. Złożyłem obietnicę, której nie potrafiłem dotrzymać, bo była to nieświadoma obietnica i zostałem na niej niestety złapany. Mówiłem wtedy, wśród gwiazd na mokrej trawie, coś takiego:
— Bycie kimś musi być naprawdę wspaniałe. — Nie były to moje słowa, a Eda, który lekko podpity mówił swoje mądrości, on jednak użył swojego ulubionego „fajne”. — Choć ja nigdy tego nie doświadczę, to dobrze jest pomarzyć. — Nastąpiła chwila zwątpienia, niemiły komentarz od ciebie, madame, ale nie zwróciłem uwagi. — Albo gdyby tak zaszaleć? Szaleństwo jest świetnym pomysłem na życie. Co gdybym stał się kimś? Mógłbym pisać. Kocham pisać. Zrobię to!
Nie wiedziałem, że te słowa mogły doprowadzić do czegoś wielkiego i przełomowego w moim życiu. Nie spodziewałem się, że ona powie mi później: zrobię z ciebie pisarza, skarbie. Spełnijmy marzenia. W sumie to nawet nie wiedziałem jak spełnia się te marzenia.

______________________

hop, hop.
Wszelkie błędy logiczne w rozdziale poprawię jutro, bo zwykle czytam je w nocy, na telefonie, i dopiero wtedy je zauważam. Zresztą, padam na ryj, idę się ogarnąć.
I nie wiem, gdzie wcięło Russella podczas przyjścia madame, nie wiem czy mam go już pominąć czy dopisać coś o nim, proszę o pomoc.

To głupie publikować i dopiero potem sprawdzać, ale tak wyszło i już wiem. Porzucimy Russella i strzelimy... Nic. A Abraham to idiota.


PS dla wtajemniczonego wielbiciela — dostałam list już dawno, ale zapomniałam Ci wspomnieć. Wybacz. Czekałam aż sama się upomnisz. XD

PS2 Chciałabym powiedzieć, że już nie zmienię profilówki, ale byłoby to kłamstwem. Takim prosto w oczy.

6 komentarzy:

  1. Hej! Bardzo ciekawe opowiadanie... Na nic podobnego nigdy w sieci nie trafiłam, zaintrygowałaś mnie i zamierzam tu zostać :) Mam sentyment do imienia Vincent, więc już go polubiłam ;) Podoba mi się ta aura tajemniczość, ta madame, której imienia nie znamy... I podoba mi się Twój styl. Piszesz świetnie, nie robisz błędów, czyta się naprawdę przyjemnie. Czekam na następny rozdział, pozdrawiam i zapraszam do siebie: http://deszczowa-milosc.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, to coś oryginalne na pewno nie jest i błędy też ma, jednak bardzo dziękuję za komplementy. ♥

      Usuń
  2. miał chyba do tego talent - zjadło Ci dużą literkę.
    Ogółem na początku zdawało mi się, że zaczynam coraz więcej rozumieć. Pomogła mi w tym Twoja zróżnicowana narracja. Oddzielała wspomnienia od... teraźniejszości? To sprytny i pomocny zabieg. Potem jednak znów się zgubiłam i kończąc rozdział, sama już nie wiedziałam, czy się odnalazłam. Intryguje mnie postać madame. Dlaczego ma tak ogromny wpływ na Vincenta/Abrahama? Jej postać jest enigmatyczna, pojawia się i znika, a my nie wiemy o niej nic poza tym, że jest i pociąga za sznurki. Tak myślę.
    Russel podczas wizyty madame jest moim zdaniem zbędny, chyba że spiorunuje go spojrzeniem za jakiś niecny uczynek, Twoja wola. Swoją drogą, mój landlord nazywa się Russel, bardzo miły starszy pan.
    Jeśli znowu napiszę, że mi się niezmiernie podoba Twój styl i nietypowy sposób narracji, to się powtórzę, więc nie będę Ci aż tyle słodzić. :)
    Ciekawy pomysł z tym wtrącaniem urywków wywiadu z Vincentem, sprytnie wymigiwał się od odpowiedzi, wprawiony celebryta!
    Vincent na prezydenta! Czyli jak mówić, żeby nic nie powiedzieć.
    Ok, będzie tego. Czekam na więcej. Pozdrawiam cieplutko!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Muszę to poprawić, bo mi w Wordzie psuje wszystko, a potem nie zauważam (tak w ogóle to powinnam już dawno to popoprawiać).
      Vince jest po prostu zauroczony, tak można to nazwać, i ukazuje madame z tej poważniejszej strony, niekoniecznie przedstawia ją całą. Przynajmniej na razie.
      Kiedy czytam to wszystko, wiem, że Abraham jest idiotą, nieporadnym i egoistą, chyba że jestem po prostu dla niego zbyt surowa. Nie wiem. Śmieszy mnie nawet jego zauroczenie i mówienie o madame. Ale on taki już jest i go takiego lubię — dziwne, prawda?
      Dziękuję za miłe słowa i ja również pozdrawiam, czy może, strzałeczka.

      Usuń
  3. Ja też go takiego lubię! Nie bądź dla niego ani bardziej surowa, ani pobłażliwa! Tak jest idealnie.
    W sumie fakt - nie patrzyłam na to z tej strony, Vincent faktycznie może przedstawiać madame zupełnie inną, niż faktycznie jest.
    Ekhem... strzałeczka. xD

    OdpowiedzUsuń
  4. To znowu ja;) Przeczytałam, ale nie mam czasu na zbyt długi komentarz, więc wpadłam po prostu powiedzieć, że jestem.
    Podoba mi się to, że wszystko owiane jest jakąś tajemnicą. Niby wiemy coś o tym Vincencie, ale tak naprawdę zupełnie nie wiem, czego spodziewać się po tej historii. A to bardzo zachęca do czytania. Podobało mi się też to wtrącenie z wywiadem i przytoczenie faktu z przeszłości, czyli tego odejścia ojca. No i ta madame... intrygująca postać.
    Pozdrawiam!

    sila-jest-we-mnie.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń