NIE POLECAM TU ZAGLĄDAĆ, BO VINCENT MNIE WYZWAŁ. OBRAZIŁAM SIĘ NA NIEGO.
Abraham Kelly jest jednym z najsłynniejszych pisarzy na świecie, a jego książka „Dobrej nocy, Vincent” to bestseller. Jednak prawdziwym tematem do rozmów jest to jak Kelly zdobył natchnienie do napisania książki i jak długo okłamywał i zwodził ludzi.
I kim jest Vincent?

„— Vincent, jesteś pijany?
— Zawsze”

piątek, 11 marca 2016

Rozdział I

ROZDZIAŁ I

Dzień dobry, Vincent






Niedługo miałem skończyć trzydzieści dwa lata, usiąść przy stoliku na skórzanym fotelu i zdmuchnąć świeczkę na małym torcie czekoladowym kupionym przez Eda. Uśmiechać się szeroko, a potem pić z nim do nieprzytomności, jak przez ostatnie dziesięć lat i co najważniejsze — nadal nie rozumieć po co tu w ogóle jestem; dlaczego Filadelfia i dlaczego Ed. W następnej kolejności, z samego rana, wyprowadzę Russella, który przeciągnie mnie przez miasto aż do Muzeum Sztuki Współczesnej. Choć w tym mogło być trochę mojej winy, bo kiedyś pozwoliłem mu ze sobą obejrzeć Rocky'ego. 
A miałem wielkie plany; gdy byłem młody, zawsze chciałem być prawnikiem (mama również), mieć dużo pieniędzy na swoje bardzo drogie wydatki i być szanowanym. Nie wyszło. Wyprowadziłem się do Filadelfii, opuszczając kochane Houston. Poznałem Eda i rzuciłem zawsze odpowiednie plany w zapomnienie. Mama trochę żałowała, potem umarła. Wtedy właśnie uznałem, że nie warto już się poprawiać, nikt mnie nie pilnował i nie karcił, drzwi z napisem „upadek” miałem szeroko otwarte. Ojciec miał na głowie swoją hodowlę gołębi, więc byłem naprawdę wolny jak nigdy. Ale nie mogłem tego zrobić, bo kto by utrzymywał tego szczeniaka, którego zimowej nocy wręczył mi Ed? Nie lubiłem go, ale do dziś uwielbiam Kurta Russella, a kiedy pies był jeszcze mały, nie przejawiał jeszcze tej wielkiej nienawiści do mnie i świata.
Przez pierwsze lata w Filadelfii nie robiłem nic pożytecznego, byłem utrzymankiem mamusi i tatusia, czekającym na zbawienie i pijącym z blondaskiem, ale ciemnym jak noc Edem. Tylko troszkę kręciłem, hazard — to jeszcze nic takiego. Tak samo małe problemy z policją za bójki czy zakłócanie porządku po pijaku. Wszystko zostało mi wybaczone przez matkę, więc mogłem spać spokojnie i codziennie rano czesać jasnobrązowe włosy małym grzebykiem. 
I właśnie kiedyś, w kasynie, poznałem kobietę przedziwną i — Jezusie Chrystusie, tak — taką, dla której wybierałem później najlepszy krawat.
Jak zwykle wyszedłem z domu, uderzając głową o ościeżnice drzwi i trzymając pod pachą czarną, skórzaną teczuszkę, wstąpiłem do Eda. Zawartość jej była tylko mu znana, bo choć kusiło mnie, to nie otworzyłem jej, a nawet nie dotknąłem o czym mu wspomniałem, mówiąc, że siedziałem całą noc przytulony do poduszki z poszewką w stokrotki i wpatrywałem się w nią uciążliwie. I taka też była prawda — choć nie, nie, nie byłem ciekawski, a pokus unikałem. Nie zawsze, ale się starałem.
U Eda było brudno, nie tak jak u mnie, gdzie zachowywałem czystość nad czystości, bo tak wychowała mnie mama. W jego domu zawsze coś leżało na podłodze, jak nie stare koszule, to stare gacie lub mnóstwo muszek, które uwielbiał nosić (żeby udawać mądrzejszego). Przy mnie nie musiał kreować się na nie wiadomo kogo, bo mi tak naprawdę to nie przeszkadzało, a Ed był moim przyjacielem, tacy są najważniejsi i nie patrzy się na nich z góry. Choć często mówiłem mu, patrząc się w górę, na grzyb:
— Przeczyść sufit w łazience; co powie Annie? 
Mieszkanko Eda Woodlanda nie miało też atmosfery jaka panowała u mnie (nie miał też tapety w kwiatki w swojej sypialni, a ja to już co innego); nie posiadał on przyjemnego, zacisznego pokoju, gdzie można się zaszyć, a wszystko u niego prezentowało się jak po dzikiej imprezie. Nie miał też fiołków wystawionych na parapecie w ciemnych doniczkach, ale widziały gały co brały. A ja wziąłem Eda i jego święte znalezisko — Russella.
Jego niezgrabne palce łapały za materiał koszuli w jasnoniebieskie paseczki i układały ją na desce do prasowania. Ed wygwizdywał sobie jakąś melodię, kto wie czy to czasem nie mieli być Scorpionsi, był wyjątkowo uzdolniony muzycznie, za co go podziwiałem, bo fałszował, fakt, ale ja fałszowałem fałsz.
Przynajmniej mieszkał na tej samej dzielnicy, wystarczyło tylko przejść obok drzwi pani Cameron, która grała na gitarze elektrycznej do późna (była starsza o dziesięć lat, jak nie piętnaście, a potrafiła samego Woodlanda wkurzyć), i już było się u Eda i jego zaśmieconej kuchni. Plus teczka; teczka też już tam była, bo ją przyniosłem i rzuciłem na małą kanapę stojącą przy wejściu.
— Po co ci to? — zapytałem.
— Zobacz jakie ma kanty. Ludzie czasem muszą prasować koszule, Bóg wie po co, ale muszą. Annie mówi...
— Nie koszula — wskazałem na czarną teczkę — a to.
— Co „to”? Teczka jak teczka. — Odłożył żelazko.
— Nie — obruszyłem się, normalnie można było zobaczyć w moich niebieskich oczętach złość. — Dlaczego trzymałem ją w domu przez całą noc i... Ja CHCĘ ją otworzyć!
— A w życiu! — Żelazko niebezpiecznie i nieodpowiedzialnie znalazło się w jego niezgrabnej dłoni. — To życiowy sekret i plan w jednym. Annie nawet nie wie. A ty będziesz wiedział... w swoim czasie.
Miał bardzo podejrzliwą minę i mierzył mnie wzrokiem przez następne kilka minut, dopóki nie włączyłem telewizora na kanale muzycznym i poszedłem do kuchni. Posprzątać. Annie zwykle przychodziła tu i mówiła jak bardzo niezadbane jest to mieszkanie, a tym bardziej byłaby zła, gdyby dowiedziała się o istnieniu czarnej teczki, o której zawartości wiedzieć nie może — wtedy to na pewno rozszarpałaby swojego ukochanego narzeczonego.
Ale w tym dniu najważniejszym wydarzeniem nie było złożenie wizyty u Eda i posprzątanie mu w domu (to było zupełnie normalne), tylko madame; tylko ty, madame, i twoja krwistoczerwona szminka i krwistoczerwona sukienka z żakietem. Kapelusz też. O tamtych rzeczach byłbym zdolny zapomnieć, gdyby nie to, że uwielbiałem pamiętać i miałem do tego ogromny talent. Tak, pamiętam nawet, że miałem wtedy na sobie ciemnozielony sweter, później dopiero włożyłem czarną, skórzaną kurtkę i — poszedłem do kasyna. To był wieczór, bardzo przyjemny zresztą, bo dzieciaki na zaśmieconej ulicy nie wyzywały mnie, gdy szedłem nucąc piosenki Barbry Streisand, a same coś sobie śpiewały. Niezrozumiale, a może w innym języku, nie wiem, ale chciałem, żeby nie było to nic brzydkiego. A nawet jeśli, to żeby ten chłodny wiatr, przymroził im tyłki do chodnika.
W kasynie oblężonym głównie przez mężczyzn nie dostrzegłem niczego ciekawego; wszystko wyglądało tak samo jak zawsze: ludzie śmieli się, niektórzy wspierali o złotawe ściany i rozmawiali zupełnie nie zwracając uwagi na grę. Ja również niegdyś miałem ją gdzieś i jedynie przychodziłem tu z Edem i jego starym przyjacielem (gościa z nami już nie było, TROCHĘ przesadził z szaleństwami po pierwszej wygranej). Dopiero po kilku miesiącach zacząłem sam się bawić w te głupoty, jak mówiłem z początku. Ale teraz to było moje utrzymanie i jednocześnie powód, dla którego, cóż, traciłem pieniądze.


Tamtego dnia siedziałem przy barze i zastanawiałem się dlaczego nie wziąłem ze sobą Eda, który podczas gry pokłóciłby się przez telefon i rozkojarzył innych (czasem naprawdę dzwonił do Annie i pytał o kolację). Jednak nie spytałem go, bo myślałem, że znów zacznie mi marudzić, że musi się wyspać. Zresztą, nie wiedziałem nawet czy czasem nie szedł do pracy — w końcu prasował swoją koszulę, której, swoją drogą, w ogóle w pracy nie powinien nosić, ale to był Ed. Jego zasady się nie trzymały i właśnie tego mu zazdrościłem. Och, tak, chciałbym być takim Edem, co jest ochroniarzem i kłóci się z Annie. Miałbym przynajmniej jakąś odmianę od pielęgnowania goździków i fiołków, pelargonii i wielu, wielu innych... Kiedyś nawet myślałem o tym, żeby kupić domek i założyć większy ogród, ale to było dawno, a patrząc do portfela, było to niemożliwe i głupie.
Piłem margaritę i wpatrywałem się beznamiętnym wzrokiem w barmana o bujnej czuprynie wycierającego szklanki. I pewnie robiłbym to przez następne kilka godzin, co chwila zamawiając kolorowe drinki z kolorowymi ozdobami, gdyby nie kobieta, która usiadła obok mnie. Pamiętam jej zapach — taki znajomy i piękny, jaśmin. Później, wiele razy próbowałem odtworzyć jej twarz w głowie, jednak nic konkretnego nie pojawiało się w niej. Jedynie pewien zarys; jej jasne włosy, duże usta, szkarłat i ten jaśmin. Usiadła na czarnym, obrotowym stołku i westchnęła. Spojrzałem na jej wargi, całe w czerwieni, i tylko to potrafiłem robić, na dobrą sprawę. Byłem oczarowany, nie pierwszy raz w życiu, ale jednak.
Zamówiła drinka, może nawet takiego samego jak ja, a barman z tą czupryną i zadbanymi dłońmi, podał jej go, uśmiechając się miło. Milej niż do mnie, ale ja nie byłem kobietą w eleganckim stroju, a niezbyt przystojnym mężczyzną w starej kurtce i zielonym swetrze. I jeszcze gapiłem się nieładnie w jej buzię z rozchylonymi ustami, i zamknąłem je dopiero wtedy, gdy jej wzrok spoczął na mnie. Byłem zakłopotany, chciałem nawet coś powiedzieć, ale tylko zamykałem i otwierałem usta, wymawiając przypadkowe sylaby lub początki mądrych zdań jakie miałem w głowie. 
— Oglądał pan Kasyno?


— Więc jak ona w końcu wyglądała? — pytanie wybudza mnie z transu; zapach jaśminu robi się coraz ostrzejszy.
Ale jej tu nie ma.
— Ona była... była inna. — Wybudzam się, jednak czuję się śpiący i nawet łyk wody z plastikowego kubeczka nie pomaga. — Była piękna. Tyle mogę powiedzieć. Piękna pod każdym względem.
— Była podobna do gwiazd filmowych? Czy była jak z filmu?
Bawię się kubeczkiem. Nie odpowiadam od razu, jednak też nie myślę o tym. Zastanawiam się bardziej nad tym czy ty, madame, jesteś tu czy nie, a może to moja głowa szwankuje? 
— Mogła być każdą gwiazdą filmową, ale dla mnie pozostaje najlepsza. Może być Natalie Portman czy Sharon Tate — dla mnie nie ma to różnicy, żadnej — mówię w końcu.
— Jest jak kameleon?
To pytanie jest dziwne, ale tylko dlatego, że w pewnym sensie opisuje ciebie, madame. Bo jesteś jak kameleon, prawda? Potrafisz wcielić się w kogo tylko chcesz, potrafiłaś zrobić ze mnie prawdziwego Abrahama, jesteś też cudotwórcą...
— Tak... jak kameleon — odpowiadam w zamyśleniu.
Chwila przerwy, nikt nie pyta, jestem tylko ja i ty, mikrofonie. Ale nie mówię nic, przymykam na chwilę oczy.
— Kocha ją pan?


Patrzyłem na nią zaskoczony; nikt normalny nie pytał o takie rzeczy, nikt normalny ze mną nie rozmawiał na poważnie, byłem tylko Abrahamem Kelly, a ona... Boże.
— Oglądał pan? — powtórzyła głębokim głosem i spojrzała na mnie radośnie.
— Nie.
Bóg chciał, żebym wyszedł wtedy na idiotę omotanego jaśminem, bo straszliwie jąkałem się wymawiając krótkie zaprzeczenie. Nie wiedziałem o czym mam z nią mówić, a mówić chciałem, bardzo, bardzo, bardzo — Ed, gdzie jesteś?
Jej delikatna dłoń znalazła się na szklance z margaritą. 
— Nie dziwię się, to nowy film. Ale gorąco panu polecam. — Była taka elegancka i pełna wdzięku, że wyglądałem przy niej jak skończony kretyn. Byłem nim. — Z kim mam przyjemność pić?
Zastanawiałem się wtedy kim jestem — czy wciąż nosiłem przypałowe imię nadane mi przez matkę czy to, które ja tak lubiłem. Które zawsze chciałem mieć, niczym Vincent Vega. Ostatecznie jednak poszedłem na kompromis i mama, która wiecznie siedziała mi w głowie (mówiła „synku, masz najpiękniejsze imię na świecie, inni mogą ci tylko zazdrościć! Trzepnij się w łeb i słuchaj: jesteś Abraham”), była wielce zadowolona.
— Abraham Kelly, ale wolę jak mówią do mnie „Vincent”. 
— Więc, dzień dobry, Vincent — powiedziała podając mi dłoń. — Od dawna tu przychodzisz?
Tak właśnie się poznaliśmy — ona piękna, ja idiota, a przynajmniej na takiego wtedy wyszedłem. Więcej się nie jąkałem, tym bardziej dowiedziawszy się, że jej mąż funkcjonował niczym moja mama. Był martwy. A ona tajemnicza. On martwy. Ona wolna. On nie żył. Ona zabrała mnie w podróż.
Niechcianą.
I lubiła moje kwiaty, choć się nimi nie zajmowała. To nie było dla twoich rąk, madame.


___________________

tururururururu.
rozdziały będą takie krótkie, na pewno nie dłuższe, większa dawka tego byłaby śmiertelna.
trza wyjść z Rockym, więc — dziękuję za komentarze, dzisiaj jeszcze na nie odpowiem. Na pewniaka.
i babcia do mnie przyjeżdża (to tylko taki dodatek, zupełnie niepotrzebny, nie trzeba czytać).

i nie przyzwyczajać się do tak szybko dodawanych rozdziałów. To tylko sen...

8 komentarzy:

  1. Uch. Nie wiem w sumie, jak ująć w słowa to, co czuję po tym, co przeczytałam. W zasadzie mam w głowie jeden wielki chaos, gdzieś przewija się madame, Abraham Vincent, karmazynowa szminka i pleśń na suficie. I Annie. I żelazko i teczka. I... Naprawdę nie wiem, jak napisać coś mądrego.
    Rozdział przywodzi mi na myśl coś w stylu Ciekawego Przypadku Benjamina Buttona. Ale może to dlatego, że to jedyny film umieszczony w podobnych realiach, jaki oglądałam i może wyjdę teraz na ignorantkę, nie wiem. Ale podoba mi się. Podoba mi się ten dziwny klimat, Twój wyjątkowy styl.
    Mam nadzieję, że nie każesz długo czekać na rozdział kolejny, wbrew zapowiedzi małym druczkiem.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moje małe druczki zwykle głoszą prawdę, ale chyba nie przekroczymy dwóch miesięcy z tym dodaniem rozdziału. Miesiąc, pewno.
      I bardzo się cieszę, że ci się podoba. Dziękuję.

      Usuń
  2. FAITH.
    TY ŻYJESZ.
    Nie wierzę, wróciłaś.
    I ten Twój styl pisania.
    Pomijając, że cały rozdział leje mi miód na serduszko i tak ogromnie się cieszę, wodząc wzrokiem za literkami - to mam nadzieję, że będziesz tu częściej. Blogger umiera bez takich pisarzy. Fejf, kurwa, nieważne, czy Vincent to Abraham, czy Abraham to Vincent, jak dla mnie to kolejna perełka. I będę czekać. Następny rozdział się przede mną nie ukryje. Będę czekać, jak narkoman na głodzie, jak bezdomny pod galerią. Tak właśnie. Jestem takim bezdomnym, który wyczekuje, że ktoś mu rzuci coś dobrego. Rzuciłaś mi rozdziałem i rzuciłaś mnie rozdziałem. Na kolana i twarz, ma się rozumieć. Uwielbiam Twoje klimaty.
    Ps. Nie odchodź więcej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. MEJSON.
      TY TEŻ.
      To znaczy, ja widzę, że Ty żyjesz, nawet bardzo dobrze. Nie odchodzę, na razie tu jestem i może będę na dłużej. Nie często, ale jestem.
      ♥♥♥

      Usuń
  3. Hej hej, Wiktorio.
    Już nie będzie śmiesznie, musisz się przyzwyczaić do mnie. To zdanie ma w ogóle jakiś sens? Okay, whatever. Pokłóciłam się z ludźmi, zdenerwowałam się i siedzę na ławce w parku, zaraz idę na fizykę. Uznałam więc, że to doskonały moment na napisanie (chociaż części) komentarza.
    Zacznę od tego, że mi długość rozdziałów jak na razie odpowiada, w sumie wszystko tutaj mi odpowiada. Nawet szablon, a z tym, wiesz, różnie bywa. I tak wiem, że w końcu go zmienisz. To Twój nałóg. Może już to zrobiłaś? Korzystam z wersji mobilnej, także... Przejdę do sedna (chciałabyś, żartuję). Ktoś tutaj mi Cię przypomina. Trochę. Domyśl się, kto. Dobra, informacja przekazana, lecę dalej.
    I co ja mogę tutaj napisać? Że jakiś gość coś tnie i bardzo hałasuje, a mnie widzą ludzie. Ale co na temat? Jak już wyżej pisałam, w poprzednim komentarzu również, za wiele nie napiszę.
    Wpędzasz mnie w kompleksy, serio. Podbudowuję Twoje ego, widzisz? Wićka (znowu, huhu), masz ogromny talent. Cieszę się, że tutaj jesteś, naprawdę. Lubię te ironiczne komentarze, zapodawane (DJ Faith, wyobraziłam to sobie XD) w narracji. Jesteś wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju. Tego nie da się podrobić, uwielbiam czytać to, co tworzysz, widać, że wkładasz w to całe serce. Tak, ja to wyczułam!
    A teraz koniec, czas na krytykę!
    Żartuję, nie mam za co. Przynajmniej na tym blogu.
    Fajna kobietka, ta, którą spotkał. Już ją polubiłam, z tym, że wiesz, zawsze może mi się odmienić.
    Wiktorio, nie wiem, co powinnam jeszcze tutaj napisać. Kot śpi, w moim łóżku, a ja mam chemię. Czekam na więcej.

    Kocham Cię, Paxton
    oraz
    pozdrowienia od Misiura

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja jestem do Ciebie bardzo przyzwyczajona, uwierz mi. I szablon zmieniony nie będzie, żaden inny mi (NA RAZIE) nie pasuje, a krytykę Twoją chętnie bym poczytała, tak, tak, Paxton.
      DJ Faith żegna się dziś. Zadowolona?

      PS nie żebyś mnie do czegoś przekonała, ale nudziło mi się, a pisać nie umiem ze świadomością, ze niczego nie rozumiem z tego czegoś następnego.

      PS2 „FOCH NA ZAWSZE”.

      Usuń
  4. Rzadko tak mam, ale czasem mam, że przeczytam coś i totalnie nie wiem co napisać. I chyba własnie mnie to dopadło;D Ale nie dlatego, że tekst był płytki, nie podobało mi się albo coś w tym stylu. Nie, własnie odwrotnie. Kurde zaczęłam czytać i przestać nie mogłam;D Piszesz bardzo... tajemniczo, interesująco, masz ciekawy styl pisania i (chyba) przemyślaną fabułę. Wydawało mi się, jakbyś naprawdę dobrze wczuła się w swojego bohatera, poczuła go tak w środku (jakkolwiek to brzmi xD). Same komplementy sadzę, to nie w moim stylu, haha :D Nie no, ale naprawdę mi się podobało;) Kawał dobrej roboty!
    Wrócę jak znajdę chwilę.
    Pozdrawiam!

    I zapraszam też do siebie: sila-jest-we-mnie.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W ogóle to szok, bo ktoś tu zajrzał po takim czasie — dziękuję Ci!
      Tak to z tym jest, że fabułę mamy, większość bohaterów też jest nakreślona, ale główny, pan Vincent, aktualnie, przy pisaniu rozdziału trzeciego strasznie mnie denerwuje, bo sama nie potrafię powiedzieć jaki ma charakter.
      Jeszcze raz (choć teraz to i pięknie) dziękuję!

      Usuń