NIE POLECAM TU ZAGLĄDAĆ, BO VINCENT MNIE WYZWAŁ. OBRAZIŁAM SIĘ NA NIEGO.
Abraham Kelly jest jednym z najsłynniejszych pisarzy na świecie, a jego książka „Dobrej nocy, Vincent” to bestseller. Jednak prawdziwym tematem do rozmów jest to jak Kelly zdobył natchnienie do napisania książki i jak długo okłamywał i zwodził ludzi.
I kim jest Vincent?

„— Vincent, jesteś pijany?
— Zawsze”

czwartek, 8 września 2016

Rozdział V

ROZDZIAŁ V

Vincent rozumie



Moja matka — piękna, najpiękniejsza, kruczowłosa z ślicznymi zielonymi oczami — urodziła się w Alabamie, nie w naszym Teksasie, gdzie ojciec miał gołębnik, a ja pierwsze miłości. Wychowała się w tym słodkim domu i tam też poznała pana Stevensa, który był mocno związany z przemysłem cukrowniczym, co też często okazywał słodząc mamie i mnie, tacie też, ale mniej, bo w końcu mama była ładniejsza. Choć już nie wiem czy to prawda, może była po prostu magnetyzująca, a tylko dla mnie czarnowłosą królową o bladej cerze? Gdzieś, kiedyś, dawno, usłyszałem, że dzieci często postrzegają swoje mamusie za najpiękniejsze. Ale, do cholery, jak można tak nie myśleć? W przypadku mojej matki, która była słodkim ideałem („jedna łyżeczka to za mało, Abraham, daj więcej tego cukru!”), nie mogłem sądzić inaczej, przepraszam bardzo.
Ale pan Stevens jest tu ważniejszy, bo to o niego chodzi w tej krótkiej historii: gdy poznał mamę to poprosił ją, aby towarzyszyła mu w podróży do Teksasu właśnie, bo tam otwierał nową fabrykę. Głupio byłoby teraz pytać dlaczego i po co, bo jest to cholernie oczywiste — pan Stevens, dla mamy Johnny, zakochał się i to tak mocno, że był gotowy poruszyć dla niej pół Ameryki, tylko żeby na niego spojrzała. I nie kłamię, ponieważ chciał niegdyś zapłacić Jamesowi Brownowi, żeby zaśpiewał w ogródku babci i dziadka. Niestety, nie doszło do tego, przez co jestem kompletnie dobity, bo miałbym co opowiadać znajomym:
— A wiedziałaś, że mojej mamie Brown śpiewał?
— Nie — padłaby odpowiedź, bo nawet mój umysł mnie nie kocha. — A kto to? 
Ja wtedy zdolny byłbym do:
— Aha.
I zakończenie rozmowy.
Johnny Stevens, gdy proponował mamie wyjazd do mojego Teksasu, był bardzo pewien odpowiedzi, więc tylko udał zaskoczenie, kiedy mama zgodziła się, spakował się, potem dopilnował, żeby ona się spakowała (lilaróż czy lawendowy?) i razem ruszyli do Teksasu. Tam na szczęście wszystko poszło nie po myśli pana Stevensa, bo mama-cudna zrobiła wrażenie na „chuliganie” grającym po barach, który postanowił pozbyć się biednego Johnny'ego, zauroczyć sobą mamę i spłodzić mnie, a na sam koniec hodować gołębie. To na pewno był jego życiowy plan. 
Nie opowiadam tego tylko po to, aby jasne było jak poznali się rodzice, bo ma to wiele wspólnego ze mną, ponieważ pan Stevens długo jeszcze nie mógł się pogodzić z tym, że tata ma mamę, a mama ma mnie. Znaczy się, ja byłem w porządku dzieciakiem, tylko szkoda, że jego i to jedyne, co trochę odrzucało ode mnie Stevensa. I właśnie tu zbliżamy się do cholernie kulminacyjnego momentu, bo gdy dzisiaj (siódma rano, wtorek, w połowie nieprzytomny) podlewałem storczyki, wpadłem na pomysł, żeby sprawdzić pocztę. Odświeżyłem się, ubrałem w sweter, wziąłem Russella i przeszliśmy się do skrzynki. Russell nie omieszkał przy tym naszczekać na dziewczynkę o rudych warkoczykach, idącą chyba do szkoły. Ale może życzył jej powodzenia? Nie wiem. Uciekła.
Sprawdziłem przy okazji pocztę Eda, ale nie miał nic na co mogłem rzucić okiem, jedynie rachunki, a to było mało interesujące, więc biorąc swój list od — właśnie teraz, Chrystusie! — pana Johna Stevensa, przeszedłem się jeszcze z dwadzieścia minut, żeby Russell załatwił swoje psie potrzeby i wróciłem do mieszkania. Oczywiście przez ten czas nie sprawdziłem, co takiego chciał pan Stevens, choć cholernie mnie korciło. Ale nie, powiedziałem sobie „zobaczysz w domu, Vincent” i tak też — z bólem w sercu, drgawkami i myślami o pani Cameron, która zaczęła już ćwiczyć Walk this way — zrobiłem. Odpiąłem smycz Russellowi i pozwoliłem, żeby, nie tak jak myślę, brudnymi łapami wszedł na kanapę. Rzekłem wtedy:
— O! — To było takie zniesmaczone „o”. — Gdybym nie miał dobrego humoru, to już byś sobie leżał, ale na wycieraczce przed domem.
Potem dodałem jeszcze:
— Dziękuję, wujku Johnny! Dziekuję ci, madame. — I otworzyłem list. — Tobie, Boże, też.
Dopiero zaczynając czytać, uświadomiłem sobie, że mogło coś się stać, bo choć do lat osiemdziesiątych pan Stevens był u nas często to, gdy tylko podrosłem dostatecznie, nie widziałem go za często. Listów też nie pisał, nawet nie lubił. Był bardzo dziwnym człowiekiem, ale z listami to obydwoje się zgadzaliśmy. Listy były złe.

— Więc on umarł, pan odziedziczył, co dalej? — pyta niewysoki mężczyzna z brylami na pół twarzy.
— Zbieg okoliczności sprawił, że akurat zmierzam w tamtą stronę i że będę miał się gdzie zatrzymać.
— Wziął pan tę fabrykę, panie Kelly?
— A słyszał pan o jakiejś fabryce? — Uśmiecham się, można by powiedzieć, przebiegle, zachłannie, a on kręci głową. — No właśnie.


Russell może i był denerwujący, okropny, brudził, spał na kanapie nawet jeśli mu nie pozwalałem (w moim łóżku też), nie potrafił zjeść bez zasyfienia podłogi w kuchni i nie słuchał się mnie, ale nie oznaczało to tego, że ani razu nie zastanowiłem się nad jego sytuacją w mojej sytuacji — śmiech i brawa proszę — gdzie ja wyjeżdżam, a on zostaje sam zagłodzony na śmierć, bo nie toleruje spania w innym domu. Myślałem o nim tak często jak jadłem śniadanie, sprzątałem jego śmieci i gdy wychodziłem z mieszkania. Russell był nieodłącznym elementem mnie, Vincenta, Abrahama, Abbey'ego, jak kto wolał. Gdybym pewnego dnia wstał z łóżka, przejrzał się w lustrze, a potem wszedł do salonu i zobaczył, że jego nie ma, załamałbym się. Poczułbym, że pewna część mnie zniknęła i, Boże, umarłbym ze zgryzoty. Na kim się wyżywać? Kogo gnębić, jednocześnie nie gnębiąc? Jak być sobą?
Tylko Russell znał odpowiedź na te wszystkie pytania.
Spakowałem swoje wszystkie ubrania, dwie szczoteczki do zębów, pięć par butów, paski, parę szelek i coś, co przemówiło do mnie w ostatniej chwili: piłkę Russella. 
Przykucnąłem tuż obok niego ze zgrozą słuchając jak moje kości wydają krzyk: „NIE RÓB TEGO. NIE KUCAJ!!!”. Dotknąłem nieśmiało jego łba, a on spojrzał na mnie i już wiedziałem dokładnie wszystko o moim wyjeździe.
Nie domyślałem się jak dużo rozumieją zwierzęta, nie interesowałem się tym, ani nawet nie przewidziałem, że pies może patrzeć na mnie ze smutkiem. Nie zdawałem sobie sprawy, że Russell może tak na mnie patrzeć. To było cholernie dziwne uczucie. Staliśmy twarzą w pysk i wpatrywaliśmy się w siebie osłupieni i do granic wzruszeni. 
Zebrało mi się na łzy, gorzkie.
— Russell, ty bydlaku, ty idioto — z każdym moim słowem zaczynał machać coraz szybciej ogonem, a ja czułem jak moje policzki stają się mokre — ty cholerny kundlu. Cholera! Biorę cię ze sobą!
Wtedy właśnie poczułem się jak prawdziwy ojciec mojego psa, jeśli oczywiście istnieją ludzie, którzy tak właśnie się nazywają.
Nie brałem Eda, nie brałem Annie, nie brałem ojca, w pewnym sensie nie brałem nawet ciebie, madame. Zamierzałem zostawić za sobą mamę, pana Stevensa i jego majątek, zamierzałem porzucić mieszkanie, panią Cameron, zamierzałem odciąć się od chichoczących na mój widok sąsiadów, zamierzałem zostawić Abrahama raz na zawsze. Ale nie mogłem zostawić Russella, byłem za niego odpowiedzialny. Dotarło to do mnie — pierwszy raz w życiu byłem za kogoś odpowiedzialny. Pierwszy raz musiałem o kogoś dbać i właśnie z tego powodu nie lubiłem Russella, a on mnie. Odpowiedzialność. Nie byłem odpowiedzialny; nie zarabiałem na siebie, wykorzystywałem rodziców, wiecznie się bawiłem, nie pracowałem, nawet nie jadałem u siebie. Byłem wielkim dzieckiem i to lubiłem. Wciąż lubię, ale właśnie dzięki tobie, madame, zrozumiałem, że odpowiedzialność to coś ważnego i potrzebnego. Nie można jej uniknąć, każdy musi dorosnąć. Nawet taki cholerny Abraham Kelly. On musiał w szczególności.
Odpowiedzialność bolała.

*

Włożyłem czarne lakierki i krzyknąłem do Russella:
— Pilnuj!
I już mnie nie było. Podbiegłem pod czerwone drzwi Annie i Eda, te, które otwierałem częściej niż własne.
— O — Ed stanął w drzwiach, wyglądał na zaspanego — co tu robisz? Jest tak wcześnie. — Mlasnął. — Annie w pracy, jestem sam. Brudno tu, ale jak chcesz możesz posprzątać. — Ziewnął. — Chodź, Kelly. Stęskniłem się.
— Zdajesz sobie sprawę z tego, że widzieliśmy się wczoraj wieczorem? — zapytałem, ale nie to teraz zaprzątało moje myśli. — Ed, mam superważną wiadomość.
— Fajną?
Pokiwałem głową.
— ED, JESTEM MILIONEREM! — wysapałem i tupnąłem o kafelki. — TY TO ROZUMIESZ?! BO JA NIE!
Z początku zmarszczył brwi, następnie otworzył usta szeroko, a na koniec pisnął bardziej kobieco od Annie.
— Ale jak? Co zrobiłeś? Mów!
Uspokoiłem oddech i poszedłem usiąść w fotelu. Włożyłem dłonie do kieszeni spodni, ale gdy poczułem, że się pocę, wyciągnąłem je z powrotem i opowiedziałem Edowi wszystko, co ważne: o mamie i Johnnym, o jego firmie i o tacie, ale o nim tylko tak przypadkowo, bo inaczej nie potrafiłem. Jak już zaczynałem mówić, to chaotycznie i bezsensu. 
Potem wypiliśmy herbatę. (Z początku miało to być piwo, ale ostatecznie przypomniałem sobie, że wyjeżdżam za kilka godzin). Nie rozmawialiśmy o samym przebiegu podróży, mówiliśmy jedynie podekscytowani o majątku Stevensa i o tym, co z nim zrobimy. Ed głównie nakręcił się na domek na obrzeżach miasta i na ślub z Annie, ale ja miałem o wiele lepsze plany. Planowałem stać się prawdziwym celebrytą, prowadzać się na przyjęcia dla bogaczy, może nawet zagrałbym w jakimś filmie lub reklamie. Każdy znałby Vincenta Kelly'ego, każdy by o niego pytał, każdy mówiłby: „ach ten, Vincent, on to ma pomysły”.
Ed odstawił filiżankę, starając się wypaść elegancko i oznajmił:
— Na pewno pamiętasz tę teczkę, co ci ją dałem ostatnio...
— To było dwa lata temu.
— To całkiem niedawno — on na to. — I teraz ci mówię, że jesteś bardzo fajnym przyjacielem, bo nie zajrzałeś do niej! Ale, Kelly, chono tu bliżej, muszę ci coś powiedzieć! 
Złapałem za fotel dłońmi i przysunąłem go, szurając po panelach, bliżej Eda. Nachyliliśmy się do siebie i konspiracyjnie złożyłem dłonie.
— W teczce były pieniądze! Dużo! Wygrałem! Ja też biedny nie jestem! Milioner to może nie... jeszcze. Ale mam pieniądze, Kelly. Mam tyle, że starczy na wesele i może nawet jakieś fajny wyjazd. Mówię ci, Annie będzie szczęśliwa.
Mówił to z takim przekonaniem, z zapałem i radością. Oczy mu błyszczały, a ręce kurczowo zaciskał na moim kolanie. Och, Ed, mój przyjacielu, tak bardzo cię kochałem.
— Chrystusie, Ed, to wspaniale! Zapraszam cię do mnie i mojej nowej, wielkiej willi na weekend. Będzie świetnie!
— Będzie fajnie!


— Panie Kelly, a czy można wiedzieć, jaki był dokładnie stan majątkowy państwa przyjaciół, Eda i Annie? 
Myślę chwilę. Nie chcę wyjść na takiego idiotę, jakim byłem kiedyś.
— Nie mieli pieniędzy. Starczało im ledwo na utrzymanie siebie i wykarmianie mnie. Zatruwałem im życie — mówię cicho. — Znali się wtedy już około dziesięciu lat, od ośmiu chcieli się pobrać. Ale nie mieli pieniędzy, cierpieli, a ja tego nie dostrzegałem. Obrączki, kwiaty, piękne stroje, to były ich marzenia. Zupełnie przyziemne, tak inne od moich; prawdziwie piękne.
Przełknąłem ciężko ślinę, poczułem jak kręci mi się w głowie. Dotknąłem prostego nosa i spojrzałem na wszystkich zgromadzonych, na ludzi, którzy przyszli tu dla mnie. Dla Abrahama Kelly'ego, nie dla Vincenta.
Dla mnie prawdziwego.

.....................................................

Muszę tu chyba zaznaczyć, że stęskniłam się za Abrahamem, dlatego przyjęłam jego przeprosiny. Jego Vincenta mam na razie gdzieś i się do siebie nie odzywamy. Ale to nie znaczy, że się nie kochamy, przecież. Dawno też mnie tu nie było, bo ostatnio w lipcu, ale przynajmniej miałam jakiś odpoczynek od pisania czegokolwiek tej kategorii. Nic jednak nie zmieni tego, że Vincent to moje dziecko. Może mniej kochane niż Rocky, ale nikt nie musi mu tego mówić.
W ogóle odkryłam jakie piosenki tu dodałam i jestem też za nimi stęskniona. Dawno nie słuchałam Cher, dawno nie słuchałam tej playlisty. Uświadomiłam sobie też, że dawno nie oglądałam żadnego fajnego filmu (MELODRAMATU). Pora to zmienić.
Jestem z siebie dumna, bo to dodaje i mam nadzieję, że ktoś będzie miał jeszcze ochotę to przeczytać.
Miło znów być Vincentem.

2 komentarze: